TEATR STOCZNIA

UTWÓR O STOCZNI I SĄSIADACH.  PRÓBA ROZLICZENIA Z PRZESZŁOŚCIĄ

Dwunastu aktorów-amatorów, trzy miejsca akcji, muzyka wyrwana z wnętrza stoczni, oryginalna scenografia i rekwizyty z duszą. Ponad sto osób przyszło obejrzeć premierową inscenizację teatru Stocznia.

23 sierpnia na ulicach wokół stoczni i na dawnych terenach stoczniowych odbyła się premiera „Utworu o stoczni i sąsiadach”.

Spektakl utkany jest z historii, które usłyszałam od mieszkańców dzielnicy, ale również z historii które pozyskałam z zasobów projektu Metropolitanka, czyli opowieści kobiet, pracownic stoczni. U podłoża leży także historia mieszkanki stoczni Barbary Chorzelewskiej, która w dużym stopniu zainspirowała mnie do pracy i zbierania tej pamięci. To także moje subiektywne rozliczenie się z miastem i ze stocznią, jako córki stoczniowca, mieszkanki Gdańska. Z tej fuzji inspiracji powstał spektakl, opowieść uniwersalna. Spektakl skierowany do mieszkańców i miłośników stoczni. Do tych, którzy na hasło „stocznia” zjawiają się tu zawsze, albo sami coś kiedyś tu robili, albo lubią to miejsce – mówi Rita Jankowska, reżyserka i autorka scenariusza do spektaklu, dramatopisarka, która ma już na swoim koncie wiele realizacji teatralnych zaangażowanych społecznie.
Dla 21-letniej Aleksandry Trawińskiej, pasjonatki teatru, która na swoim koncie ma już kilka ról, a w „Utworze o stoczni i sąsiadach” odegrała m.in. rolę wdowy i bufetowej, inscenizacja ma wymiar symboliczny. – Chcemy przypomnieć jak było i pokazać jak jest, to podziękowanie dla tych ludzi, którzy walczyli, którzy tak dużo zrobili – argumentuje.

Fabuła
„Utwór o stoczni i sąsiadach” to spektakl wędrujący, gdzie sceny się nie łączą, nie przenikają, to wędrówka po czasie, przestrzeni, myślach, historiach i miejscach. – To nie jest spektakl linearny, nie opowiadamy jednej historii, nie drążymy jej. Sięgamy nawet 1772 roku, do historii wdów, które tu mieszkały w przytułku ufundowanym przez Barbarę Szmidt z domu Renner. Sięgamy do roku 1945, do historii ludzi, którzy do Gdańska przyjechali z rodzicami z Wilna, Warszawy i innych miejsc w świecie, jako dwu-, trzyletnie dzieci – opowiada reżyserka.
Pierwszym punktem na mapie spektaklu była ul. Robotnicza. To tu rozegrały się sceny z XVIII wieku oraz powojenne, poruszające problematykę tożsamości narodowej i kontroli ze strony rodzącej się władzy komunistycznej. Kolejnym miejscem akcji spektaklu była ul. Jaracza, gdzie widzowie obejrzeli scenę nawiązujące do stanu wojennego. Stojąc na podwórku wokół budynków z czerwonej cegły dało się odczuć autentyzm tamtych wydarzeń, desperację, lęk, krzyk, chaos. Ostatnie sceny spektaklu zaprowadziły publiczność na ul. Elektryków do hali 33B, w okolice historycznego już Wydziału Elektrycznego W-4 Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Tu rozegrały się sceny z pracy stoczniowców. Można było usłyszeć o trudnych i niebezpiecznych warunkach, w jakich pracowali, o ich zwyczajnym, prostym życiu bez bohaterstwa w tle. W jednej ze scen słyszymy kobiety: „Co myśmy tak walczyły? Myśmy po prostu robiły!”. A na koniec pieśń izolatorki przepełniona zmęczeniem, rezygnacją, rozczarowaniem i wyznanie stoczniowców, którzy z goryczą patrzą na zmiany: „Dajcie nam długopis z papieżem, napiszemy swój utwór o stoczni…”, „Czasy nie były złe… tylko potem… się popsuło”. Odgrywający w spektaklu rolę młodego robotnika 21-letni Sławek Wąs uważa, że władza widziała wówczas tylko tłum, masę, nie jednostki - To były konkretne osoby ze swoją historią i w tym była siła. Chcemy pokazać, że tych historii nie tworzyli herosi, to byli zwykli ludzie, którzy mieli marzenia, chcieli mieć swoje życie, rodzinę, jedzenie, trochę rozrywki, a my patrzymy na nich zawsze w kontekście Solidarności i wielkich haseł.

Tożsamość
Reżyserka i autorka scenariusza zwraca uwagę na problem poczucia tożsamości sąsiadów stoczni, ich rozterki, bolączki i żal za zmiany, które nadeszły. – Pracowałam już ze społecznościami, na przykład na Oruni. Bardzo często jest tak, że społeczność dana jest już „przepracowana”, to znaczy już razem malowali ławeczkę, razem sadzili kwiatki, zbierali zdjęcia, a tu weszłam na goły teren, zaczęłam uprawiać „archeologię społeczną”. Dokopuję się do historii, których ta społeczność nie zna. Może, gdy zobaczą historie opowiedziane mi w cztery oczy, uświadomią sobie, jaki w ich dzielnicy drzemie potencjał. Dla tej społeczności może być w jakimś sensie uwalniające, inspirujące do innych działań to, że są ludzie, którzy mają taką pamięć i chcieli się nią podzielić mówi reżyserka. Ma nadzieję, że dla młodszych mieszkańców tej dzielnicy spektakl będzie podstawą zakorzenienia. – Kiedy znamy historię miejsca, w którym mieszkamy i przestaje być ono anonimowe, gdy wiemy, że za tym murem już od tak dawna mieszka jakaś pani, nie wyprowadziła się stąd, lubi to miejsce, utożsamia się z nim, chętnie o nim opowiada, może tym młodym mieszkańcom pomoże to w głębszym osadzeniu się, zbudowaniu poczucia tożsamości. Zyskuję poczucie tożsamości, gdy historię miejsca, w którym żyję, czynię moją własną, nie wyjeżdżam, nie uciekam – dodaje Rita. W spektaklu mowa jest o tym, że procesy społeczne winne są wszystkim naszym ucieczkom, wszystkim „brytaniom i francjom”, bo dziś młodzi ludzie uciekają ze swoich miejsc. – Odkrycie tych historycznych dzielnic z pamięcią, może spowodować, że one się odmłodzą , przecież za chwilę tu będzie Młode Miasto. Tymczasem społeczność stoczniowa czuje się straumatyzowana, opuszczona, odcięta od miasta. „My nie jesteśmy już miastem”, mówią mieszkańcy, „zabrali nam wszystko”, „nawet kiosku, żeby papierosy staremu kupić” – zauważa reżyserka.

Autentyzm
Scenografię wygrzebaliśmy ze strychów, piwnic, to wszystko specjalnie zostało zniesione na ten właśnie spektakl, to nadaje autentyczności historiom – mówi reżyserka. A mowa tu o starej wannie, niemieckim maglu, wózku dziecięcym, wiadrach cynowych. Połączenie tych rekwizytów z zapachem wilgoci starych podwórek i prawdziwymi opowieściami stworzyło magiczny klimat. O muzykę, a właściwe udźwiękowienie spektaklu, postarali się muzycy: Jarek Marciszewski i Tomek Antonowicz. – Zrobiliśmy wcześniej kilkudniową sesję nagraniową i wykorzystaliśmy dźwięki, które tu usłyszeliśmy: szlifierkę, młotek, spawanie oraz dźwięki eksplorowane z napotkanych w stoczni przedmiotów – mówi Tomek. Muzycy na stocznię patrzą z jeszcze innej perspektywy.Szkoda, że stocznia została tak mało wykorzystana, pomijając ten kontekst historyczny. Mieliśmy tu teatr Znak, Kolonię Artystów, zjeżdżali się ludzie z Europy, jeszcze kilka lat i byłby to ważny punkt na mapie światowego artyzmu, ale interes jest interesem, więc tego już nie ma – dodaje Tomek. – Fajnie, że przy ulicy Elektryków jest klub B90 i coś tu się dzieje, ale w weekendy ta ulica nie tętni życiem. Gdyby te hale oddać trójmiejskim artystom i pozwolić im robić rzeczy, które robią u siebie w pracowniach, to byłoby to wspaniale miejsce – zauważa Jarek.

Trudne zmiany

Społeczność otoczenia stoczni była świadkiem wielkich wydarzeń, ale także potem procesów, na które nie zgadzała się, czyli wyburzeń, odcięcia i zabrania przestrzeni, chodników, sklepów, ścieżek i w końcu rozczarowania wolnością. – Jedna ze scen spektaklu jest dedykowana Barbarze Chorzelewskiej, która nie zgadza się na procesy, w których teraz musi uczestniczyć. Jest ona dla mnie ikoną niezgody na to co ją spotkało, niezgody w ogóle na rzeczywistość – mówi Rita Jankowska. Pani Barbara, mieszkanka przy ul. Jaracza od 1954 roku, odegrała także scenę w spektaklu, wykonała pieśń izolatorki, kobiety zrezygnowanej, zmęczonej, która chce być „grzybem i pleśnią na ścianie”, „obiecuje wzruszyć się tym… że żyła…”, a wyrzeka się wszystkiego co dobre. Rozpaczliwie zwraca się do symbolicznej stoczni „stocznio moja, moja nie-matko, nie-ojczyzno, nie-miasto”. – Kiedyś było mi tu bardzo źle, tak bardzo chciałam stąd uciec. A potem pomyślałam, że to jest moje miejsce na ziemi i ja tu zostanę, do końca, nie dam się stąd usunąć, takie mam zakorzenienie. Teraz to moje miejsce na ziemi zamienia się w nieprzyjazne do życia, ale przetrwam wszystko – mówi. Pani Barbara spełniła wreszcie swoje aktorskie marzenie sprzed pięćdziesięciu lat. – Zawsze teatr był dla mnie specjalną formą łączności z widzem, to możliwość wpływania na to co ludzie czują, widzą w danej chwili – wyznaje.
W projekcie wzięła udział również mieszkająca w Nowym Porcie od 1970 roku pani Iwona Chudowicz, dziś emerytka, którą miłość do teatru i sympatia do reżyserki skłoniły do podjęcia się tak trudnego wyzwania. Pani Iwona postarała się, by jej sąsiedzi z Nowego Portu wiedzieli o spektaklu, gdyż wielu z nich wychowało się tu przy stoczni, tu mieszkali ich rodzice. Pani Iwona także ze sceptycyzmem podchodzi dziś do rzeczywistości. – Niektóre momenty są bardzo mocne. Ci, którzy przeżyli tamte czasy mogą się wzruszyć. Ale każdy kij ma dwa końce. Czasy, które przeżyłam były bardzo trudne dla wszystkich, ale zmiany, które potem nastąpiły oprócz dobrych rzeczy, wielu ludziom zrobiły krzywdę. Przez pryzmat swoich lat nie patrzę na nie już tak kolorowo – wyznaje.
«  1 2  »