Rozmowa na zakończenie obchodów 71 rocznicy Powstania Warszawskiego
(1 sierpnia – 3 października 1944)

GEN PATRIOTYZMU
TO ZWIĄZEK AMINOKWASÓW

O Powstaniu Warszawskim i opozycji niepodległościowej w PRL, tożsamości miejsca, dobrych genach i wychowaniu, etosie, pamięci i zagospodarowywaniu wolności rozmawiamy z siostrami – Elżbietą Skrzyńską, emerytowanym inspektorem rachunkowości, i Janiną Suchorzewską, profesorem anestezjologiem, zajmującą się etyką lekarską, wciąż nieumiejącą rozstać się z pracą, uczestniczkami Powstania Warszawskiego, przyjaciółkami ECS.

 

Elżbieta Skrzyńska (z lewej strony) i Janina Suchorzewska
fot. Dawid Linkowski / Archiwum ECS


Mieszkacie Panie na Wybrzeżu już ponad pół wieku, pochodzicie stąd?
Elżbieta Skrzyńska [E.S.]: – Nie, pochodzimy z Warszawy.
Janina Suchorzewska [J.S.]: – Byłam jedyną osobą z rodziny, która po wojnie chciała wracać do Warszawy. Ojciec, prawnik, dostał jednak przydział pracy w Sopocie i tak zamieszkałyśmy nad morzem.
E.S.: – Dobrze pamiętam, kiedy poczułam, że jestem stąd. Byliśmy z mężem na urlopie we wsi Węsiory pod Gdańskiem, gdy nadeszła informacja o strajku w Stoczni Gdańskiej im. Lenina. Już drugiego dnia strajku powiedziałam do męża: „Wracamy, trzeba tam być”. Natychmiast pobiegłam pod stocznię.
J.S.: – A dla mnie przełomowe znaczenie w związaniu się z Gdańskiem miał Grudzień ’70. Przez osiem dni nie opuściłam szpitala. Mieliśmy w Akademii Medycznej bardzo dobrze zorganizowaną pomoc. W kilka godzin przyjęliśmy 364 chorych. Budynek partii się palił, a myśmy pojechali po rannych leżących na ulicy. Zrobiło to na mnie bardzo duże wrażenie. Potem, kiedy byliśmy na odprawie u dyrektora, weszło trzech panów i powiedzieli oni, że zabierają wszystkich chorych, których można transportować, i przewożą do więzienia. Autobusy odjechały puste, choć dyrektor był mocno partyjny. Wydał nam polecenie, żeby w nocy szpital opuścili wszyscy chorzy, którzy mogą poruszać się o własnych siłach. „Ale oni nie mają butów, wszystkie są zamknięte w magazynie” – protestowałam, bo zima była sroga. „Zróbcie z ligniny onuce…” – powiedział.

Wasze rodowe nazwisko brzmi Tatarkiewicz i nie jest jedynie fonetyczną zbieżnością z nazwiskiem Władysława Tatarkiewicza, filozofa i etyka, autora m.in. „Dziejów sześciu pojęć”, „O doskonałości” i „O szczęściu”, to Wasz stryj. Patrząc na Pań wybory życiowe, muszę zapytać, czy macie dobre geny patriotyzmu?

E.S.: – Tak, uważam, że patriotyzm jest cechą wrodzoną, wyssaną z mlekiem matki. Nie byłyśmy nigdy ćwiczone w grzeczności, w naszym domu nie słyszało się podniesionych głosów, był nam dawany przykład. Przykład był najważniejszy. Nie tylko babcia Tatarkiewiczowa miała w tym swoje zasługi.
To patriotyzm spowodował, że zaangażowałam się w konspirację. Nikt mnie nie namawiał, nikt nie sugerował. Pomyślałam: w moim kraju jest wróg, który zabrał nam wolność, i trzeba robić, co się uważa za słuszne. W maju 1942 roku zapisałam się jako członek Armii Krajowej, dwa lata pracowałam w podziemiu, potem wybuchło Powstanie Warszawskie.
J.S.: – Nie ma takiego genu jak patriotyzm. Gen to związek aminokwasów. Nie zgadzam się z siostrą, uważam, że najważniejsze jest wychowanie. Od dziecka wpajano nam lojalność do społeczeństwa, w którym przyszło nam żyć, szacunek do symboli narodowych i języka. Głośno czytano nam „Trylogię”, deklamowałyśmy poezję. Ojciec grał na fortepianie, Chopin rozbrzmiewał w domu. Wspólnota rodzinna budowała naszą tożsamość. Nie mówiono, co to jest patriotyzm, co jest naszym obowiązkiem, ale wychowano nas w kulcie tożsamości narodowej. A dlaczego powstanie? Walczyło się w imię najwyższej wartości, jaką jest wolność.

Obie Panie przeżyłyście Powstanie Warszawskie, to jak cud w obliczu 16 tysięcy ofiar po stronie powstańców. Czego nauczyłyście się w powstaniu?
E.S.: – Wykonywałam wiele rozkazów. Odwaga, dyscyplina, solidarność z innymi, punktualność – to cechy, które ukształtowały mnie na całe życie. W czasie powstania znaliśmy się tylko z pseudonimów, ale przez te wszystkie lata po powstaniu do dziś spotykamy się i przyjaźnimy.
J.S.: – W powstaniu w jednej chwili stałam się dorosła, choć miałam wtedy tylko 14 lat. Bomba trafiła w tymczasowy szpital, obok mnie leżały 33 trupy, ja przeżyłam. Od wtedy hołduję zasadzie: rozwaga, mam robić to, do czego jestem przygotowana i co jest moim obowiązkiem.
Ważna była konieczność myślenia i umiejętność znajdowania się w różnych, nieoczekiwanych sytuacjach. Dwie minuty spóźnienia i mogło być nieszczęście. I posłuszeństwo, to było najtrudniejsze. Jak mi kazali przenosić prasę konspiracyjną przez ulicę Rakowiecką, na warkocze długie aż do pasa miałam założyć różowe kokardy, żebym wyglądała jak niewinna dziewczynka. Prawie płakałam. „Albo bierzesz kokardy, albo nie idziesz” – z rozkazami się nie dyskutuje.
E.S.: – Dyskrecja. Śledziłam Niemca, musiałam dostać się do jego mieszkania w dzielnicy niemieckiej. Najpierw przez kilka tygodni rozpoznałam pełen kalendarz Niemca. Potem poszłam do jego domu, powiedziałam jego żonie, że jestem wysiedlona z Berlina i szukam stancji. Pokazała mi całe mieszkanie. Namalowałam rozkład pomieszczeń i lokalizacje zamków w drzwiach, co było moim zadaniem. Kiedy składałam dowódcom meldunek, zapytałam, co się stanie z małym dzieckiem, które było w tym mieszkaniu. Dostałam wielką burę: „Ty jesteś od wykonywania rozkazów, a nie od pytania”. Od tego czasu o nic nie pytam, a sama milczę jak grób, gdy powierzana mi jest jakaś tajemnica.

Po wojnie przyznawałyście się Panie do udziału w Powstaniu Warszawskim?

E.S.: – Do pierwszej pracy poszłam w 1947 roku, w życiorysie napisałam wszystko. Dyrektora nie było, złożyłam podanie u księgowej, a ona na moich oczach je podarła. „Co pani tu napisała? Że była pani w konspiracji, w powstaniu?”. „Ale to są moje najświętsze ideały” – broniłam się. „Niech pani siada i słucha starszej osoby”. I pominęłam ten fakt w podaniu.
Dwa razy byłam przesłuchiwana przez Urząd Bezpieczeństwa w sprawie moich dwóch kolegów. Bezskutecznie. Wymazywano pamięć o powstaniu. Bywały lata, że w rocznicę wybuchu powstania towarzyszyły nam budy milicyjne, mogliśmy tylko z małą wiązanką kwiatów przejść z katedry św. Jana pod Grób Nieznanego Żołnierza. Drugiego roku zagrodzili nam drogę, a potem gonili po ulicach.
W komunie nigdy na temat powstania publicznie nie rozmawiałam.
J.S.: – Ja nie mówiłam o powstaniu głównie dlatego, że przecież nikt mi nie uwierzy, że 14-letnie dziecko poszło na wojnę.

Zastanawiam się, jak to się stało, że tak waleczne kobiety nie stanęły na czele opozycji demokratycznej?
J.S.: – Z perspektywy czasu myślę, że działał rozsądek, a nie dziecięcy entuzjazm.
W 1970 roku moje działania były skierowane na pomoc potrzebującym. Potem nie byłam aktywnym członkiem Solidarności, ale uważałam, że muszę włączyć się w ten zakres działań, do których jestem przygotowana, na przykład łączność. Szkolenie przeszłam w zastępie Dzięciołów w Szarych Szeregach.
Dostawałyśmy takie zadania, aby przez tydzień czy dwa znaleźć najkrótszą drogę ze śródmieścia Warszawy na przykład na Pragę. Bez końca rozpoznawaliśmy każdą dzielnicę. Potem były egzaminy, nie daj Boże człowiek pominął choć jedną bramę. Na fortach mokotowskich miałyśmy namalować mapę rozmieszczenia dział. Nie mogło być w tym żadnego młodzieńczego ryzyka, bo wiedziałyśmy, że jeśli komuś coś się stanie, to znaczy, że ryzykowałyśmy. Najważniejszym warunkiem uczestniczenia w konspiracji był obowiązek nauki. Na to kładziono specjalny nacisk. Musiała być ogromna dyscyplina. Jak zobaczyłam w stanie wojennym, jak wygląda konspiracja, to włos mi się na głowie jeżył.
W stanie wojennym uczestniczyłam w ochronie osób przewidzianych do aresztowania. Ze Szpitala Stoczniowego karetką reanimacyjną przewieziono działacza i doradcę opozycji Leszka Buczkowskiego na Oddział Intensywnej Terapii Akademii Medycznej. Wykorzystano jego ciężkie zaburzenia rytmu serca, aby nie został znaleziony na terenie stoczni. Wraz ze studentką, która odbywała u mnie praktykę, zawiozłyśmy go na ulicę Grunwaldzką do kolegi, który prowadził prywatną praktykę. Miał ktoś odebrać Leszka z poczekalni. Nikt jednak nie przyszedł. Pojechałam więc po niego swoim maluchem, korzystając z tego, że jako lekarz miałam przepustkę i talony na paliwo. Co robić? We własnym domu miałam małe dziecko, które nie gwarantowało konspiracyjnego działania. Zawiozłam go do siostry do Sopotu. Został tam na noc. Już im nawet nie mówiłam, że jest ciężko chory na serce, żeby nie umarli ze strachu.
Osiem miesięcy Leszek Buczkowski ukrywał się za szafą w służbówce bez okna. Pisał w tym czasie pracę habilitacyjną, tylko nocami wychodził na chwilę do ogródka. Żona nawet nie miała do niego dostępu, bo za nią chodzili. Odwiedzał go tylko kardiolog i ja.
E.S.: – Jak ja, przeciętny człowiek, mogłam walczyć z komuną? Nie należałam do partii, chodziłam na wybory, ale nie głosowałam, nigdy nie zapisałam się do Solidarności, ale czułam wielką więź ze strajkującymi robotnikami. Ciężko przeżyłam, gdy w 1970 roku inteligencja nie połączyła się z robotnikami. Bardzo mnie to zdziwiło, w okupacji czułam ogromną więź ze wszystkimi innymi.
Pracowałam w spółdzielczości jako instruktor rachunkowości, tam było bardzo wielu księgowych, a wśród nich członkowie AK. Chciano pozbawić ich funkcji kierowniczych, wstawiłam się za nimi, mówiąc, że nie możemy pozbawiać stanowisk ludzi, którzy mają tak wielkie doświadczenie i wiedzę. Tyle mogłam zrobić.

Jak podoba się Paniom dzisiejsza Polska?
E.S.: – Mam ambiwalentne uczucia. Mam bardzo szczęśliwą starość, wspaniałą opiekuńczą rodzinę, wielu przyjaciół. Od 12 lat chodzę na Uniwersytet Trzeciego Wieku. Nie nudzę się ze sobą, przyjaźnię się z ludźmi. Dużo czytam, mało oglądam telewizji. Jestem uzależniona od „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, od pogody. Mój katolicyzm jest otwarty i krytyczny. Chroniąc siebie, może bardzo egoistycznie, uciekam w świat przyrody, las, ludzi i w grono przyjaciół. To mnie trzyma w pionie, ja mam 91 lat.
Może dlatego żyję w oazie, ale wiem, co się dzieje w Polsce, nie mogę pojąć tego strasznego jadu nienawiści. Boleję nad tym. Mimo że ten kraj krytykuję, krytykuję Polaków, nigdy w życiu nie mieszkałabym za granicą. Dużo podróżowałam, ale zawsze wracałam zachwycona – tu jest moje miejsce. Mam miłe kontakty z młodzieżą, są inteligentni i wrażliwi, kochają wiedzę. Mam dobre o nich zdanie.
J.S.: – Podczas obchodów 70 rocznicy powstania młody 40-letni mężczyzna, stojący obok mnie na cmentarzu przy pomniku Gloria Victis, w najświętszym dla mnie miejscu, gdzie leży kwiat polskiej młodzieży, skandował: „Bandyci!”. Krzyknęłam do niego: „Jak pan może!?”.
Jestem pełna rozczarowań. Potrzebna jest wspólnota, tak wiele rzeczy nas łączy. Historia, tradycja, wywalczona wolność. Co się stało z jednością? W czasie wojny, w komunie, byliśmy w grupach jednoczących się wokół wspólnej sprawy. Mówiło się o pokoleniu JPII – nie ma go. Ludzie żyją obok siebie i nie czują wspólnoty. Jesteśmy skłóceni, nie umiemy rozmawiać, nie akceptujemy inności. Humanizmu nie ma. Nie ma dobra wspólnego, ale „moje”, „twoje”, indywidualne.
Trzeba mówić młodym, czym jest wolność, nawet jeśli nie mogą zrozumieć, że to największa wartość.

Rozmawiała:
Katarzyna Żelazek

 
Powstanie Warszawskie trwało 63 dni, wybuchło 1 sierpnia 1944 roku o godz. 17.00.
Elżbieta, pseudonim „Żabska”, była sanitariuszką w 2. Harcerskiej Baterii Artylerii Przeciwlotniczej „Żbik”, Śródmieście Północ. Janina, pseudonim „Myszka”, była oddelegowana z Szarych Szeregów do I Plutonu Wojskowej Służby Kobiet, pełniła funkcję łączniczki szefa sanitarnego na Obwód Śródmieście Armii Krajowej.
W trakcie walk oddziały powstańcze straciły blisko 16 tys. żołnierzy – z czego 10 tys. poległo, a 6 tys. uznano za zaginionych. Rannych zostało ok. 20 tys. powstańców, w tym 5 tys. ciężko. Do niemieckiej niewoli trafiło ok. 15 tys. żołnierzy, w tym ok. 900 oficerów i 2 tys. kobiet. Historycy szacują, że w czasie Powstania Warszawskiego zginęło 130–150 tysięcy mieszkańców stolicy.
Nadal żyje 2400 powstańców, 700 za granicą.